Nadchodzi noc.
Krople deszczu delikatnie stukają w dach przypominając, że okres panowania słońca nieubłaganie dobiega już kresu. Wilgotne perełki ścigają się po szklanej tafli by uderzyć po chwili w pióro wycieraczki i zniknąć w czarnej otchłani gdzieś poza krawędzią deski rozdzielczej.
Za wodnym całunem przedniej szyby majaczą niewyraźne kształty.
Da się w nich wypatrzyć zarys starej Hondy, która przycupnęła kilka metrów dalej. Tylko blada poświata czerwonych reflektorów pozwala poznać, że ona również nie śpi… Czeka na wiatr i pewne objęcia asfaltowej wstęgi wijącej się w oddali. Na prędkość i adrenalinę pchającą ją naprzód wciąż szybciej i szybciej…
Czerwień kontrolek na desce rozdzielczej nadaje temu oczekiwaniu posępny, złowrogi charakter…
Rozglądam się wolno po ciemnym wnętrzu i delikatnym ruchem przesuwam dłonią po miękkiej desce rozdzielczej po czym wtulam się mocniej w fotel i kolejny już raz poprawiam mocowanie pasów.
Kap, kap, kap, kap…
Deszczowa melodia towarzyszy mym ruchom subtelnie płynąc w kolejne listopadowe zwrotki. Deszcz tworzy swą symfonię nie zważając na dwa małe twory przycupnięte pod drzewami, gdzieś na poboczu zapomnianej, górskiej drogi…
Czerwień reflektorów rozbłyska mocniej gdy Honda uruchamia silnik – jej nachalność nie jest jednak niczym w porównaniu do ryku, który dociera o ułamek sekundy później. Honda budzi się do życia wyrzucając w powietrze zapach benzyny. Uchylam delikatnie okno i włączam dmuchawę by pozbyć się z wnętrza nadmiaru wilgoci…
Noc gęstnieje.
Wolnym ruchem przekręcam kluczyk tkwiący w stacyjce. Metaliczne rzężenie rozlega się w ciemnym wnętrzu i po chwili stare, sześciocylindrowe serce budzi się do życia. Wibracje są nieomal niewyczuwalne, a cichy z początku gulgot wydechu rozcina ciszę metalicznym klangiem gdy tylko prawa noga mocniej dociska pedał gazu do podłogi.
Drzwi hondy otwierają się po chwili i wyłania się z nich ciemna postać. Podbiega szybko do mnie osłaniając się przed deszczem za pomocą starego, sfatygowanego magazynu o samochodach…
„Jest wolne.” – dociera do mnie przez uchylone okno i tajemnicza postać równie szybko jak pojawiła się obok, znika we wnętrzu japońskiego bolidu. Raz jeszcze sprawdzam pasy i upewniam się czy wszystkie przedmioty we wnętrzu są odpowiednio zamocowane. Włączam światła i trącam przełącznik wycieraczek, a świat momentalnie nabiera ostrego wyrazu.
Honda powoli wytacza się na środek drogi – czynię dokładnie to samo.
BMW zatrzymuje się kilka metrów za nią – czai się w mroku na upatrzoną zwierzynę.
Cierpliwie czeka.
Kilka szybkich przegazowań i Honda wyrywa się do przodu w akompaniamencie szumu próbujących panicznie złapać przyczepność opon. Po sekundzie ja również odpuszczam sprzęgło i zaciskam mocniej dłonie na kierownicy. Samochód wyrywa się naprzód a seria szarpnięć daje do zrozumienia, że opona ma trudności w dialogu z mokrym podłożem.
Kilka delikatnych skontrowań pozwala utrzymać wierzgający tył na odpowiednim torze.
Szybkie zmiany biegów i po chwili oba samochody wpadają w pierwszy lewy zakręt. Trzeci bieg i pedał gazu dociśnięty do podłogi… Szybki lewy łuk przechodzi w krótką prostą, a droga zaczyna wić się lekko pod górę. Czerwień reflektorów rozbłyska gdy Honda hamuje i zmienia stronę jezdni ustawiając się do zbliżającego się prawego zakrętu. Redukcja na dwójkę i szybka przegazówka.
Ustawiamy się na zewnętrznej by po chwili w szczycie zakrętu gwałtownie zbliżyć się do wewnętrznej linii asfaltowej wstęgi – nie da się ukryć, że Honda zdecydowanie lepiej radzi sobie ze śliską nawierzchnią.
Na wyjściu z zakrętu dociskam mocniej pedał gazu i tył momentalnie traci przyczepność wysuwając się ku zewnętrznej. Kontra i odzyskanie przyczepności trwa dosłownie ułamek sekundy, ale to i tak wystarczyło by czerwona Honda odskoczyła na dobre kilkanaście metrów.
Szybkim ruchem wbijam trójkę i przycinam lekko lewy otwarty łuk. Przede mną rozpościera się długa prosta, a Honda znajduje się już dobre pięćdziesiąt metrów dalej.
Szlag!
Jadę środkiem drogi, a wskazówka prędkościomierza połyka kolejne kreseczki na tonącej w bursztynowej poświacie skali. W oddali widzę czerwone tablice informujące o zbliżającym się zakręcie więc odruchowo zbliżam się do prawej krawędzi jezdni i dociskam zdecydowanie hamulec. Honda czyni dokładnie to samo, ale uzyskana przez nią przewaga wydaje się już wręcz miażdżąca.
Płynnym torem zaczyna pokonywać lewą, szeroką patelnię podczas gdy ja ustawiam samochód do lekko nadsterownego poślizgu.
Delikatnie kontruję i dociskam pedał gazu do podłogi. Płynnie przesuwam dłonie po skórzanej kierownicy czujnie pilnując odpowiedniego wychylenia przy pomocy dłoni i prawej stopy. Tylna oś zbliża się ryzykownie ku metalowym barierom otulającym leśne połacie, a syk opon szalejących na mokrej nawierzchni stłumiony rozpływa się po spokojnym nad wyraz wnętrzu…
Irracjonalny spokój wśród dźwięków nadsterownego rocka…
Gdy tylko zakręt zaczyna otwierać się odpuszczam minimalnie gaz – dwie szybkie kontry pozwalają wyprowadzić samochód na krótką prostą i BMW znów zaczyna szybko nabierać prędkości.
Honda jest już dobre sto metrów dalej, a po chwili jej reflektory znikają za kolejnym zakrętem. Gdy docieram do niego po chwili znów delikatnie dohamowuję i zarzucam tyłem na wahadło. Stara beemka odczytuje moje nadsterowne zamiary bezbłędnie – można odnieść wrażenie, że taki model jazdy bawarscy inżynierowie wpisali w jej rodowód gdy jeszcze istniała tylko jako papierowy projekt leżący obok kubka z kawą.
Znów mocniej dociskam pedał gazu i płytkim, szybkim poślizgiem pokonuję prawy opadający łuk.
Tym razem jednak jadę bardzo blisko wewnętrznej – nieomal muskając zderzakiem okalające pobocze betonowe bariery. Gdy tylko zakręt otwiera swe ramiona wypuszczam kontrę i zdejmuję nogę z gazu.
Przede mną z ciemności wyłania się powoli droga, by kawałek dalej zginąć znów w mroku – tam gdzie nie dociera światło starych reflektorów, ani wzrok mój zmęczony. Ciemna droga pełna deszczu, liści i złowrogich cieni. Pełna zdradliwych szykan, zacieśniających się łuków i nawrotów. Pełna zimowych historii, połamanych zderzaków i zniszczonych zawieszeń…
To trochę jakby dom.
Spoglądam przed siebie, jednak po starej Hondzie nie ma już śladu. Jest już dobre kilkaset metrów przede mną i wciąż powiększa swą przewagę. Z chirurgiczną precyzją pokonuje kolejne zakręty szanując każdą kropelkę przyczepności – jakże odmiennie od mego tylnonapędowego kalectwa.
Przegrywam z kretesem.
Choć muszę przyznać, że chyba jeszcze nigdy nie sprawiało mi to tyle radości.
Dawid Karasek napisał:
Ciekawe kto wygra w tym sezonie...
Patryk Bojarski napisał:
Niesamowite zdjęcia!