Zobacz możliwości portalu TurboRebels

Zobacz sesje zdjęciowe, kalendarz imprez, i wiele więcej.
Zaloguj się, włącz tablicę i wyłącz ten komunikat ;)

Dzień w którym zatrzymał się czas

i pozostały tylko okruchy rzeczywistości. Opowiem Wam pewną historię, gdy czas stanął w miejscu.

Opowiem Wam dziś historię, Historię o tym jak pewnej niedzieli przekonałem się, że są takie sytuacje, których nie da się nauczyć na „waniliowym kursie”. Mam na myśli moment, gdy uświadamiasz sobie, że utraciłeś kontrolę nad swoim samochodem tak bardzo, że jedynym sensownym krokiem jest pogodzenie się z rzeczywistością i pozwolenie na to, aby po prostu działo się to co ma się dziać. Moim zdaniem każdy kierowca powinien mieć kiedyś okazję doznać takiego obrotu spraw w możliwie jak najbardziej kontrolowanych warunkach. Osobiście uznaję, że pamiętnej niedzieli nauczyłem się więcej na temat prowadzenia tylnonapędowego samochodu niż podczas kilku lat bezwypadkowej jazdy razem wziętych. Cofnijmy się zatem w czasie do pamiętnej niedzieli, która na długo pozostanie w mojej pamięci.

bw male logo

Kilka miesięcy wcześniej

Gdy panowała jeszcze kalendarzowa zima wraz z grupką bliskich znajomych postanowiliśmy zorganizować małą sprawnościówkę w maksymalnie kontrolowanych warunkach. Wszystko po to, aby w bezpieczny w naszym mniemaniu sposób pojeździć trochę pomiędzy pachołkami i w miarę możliwości poraz kolejny zbadać granice swoich umiejętności za kierownicą. Aura jaka wtedy panowała na zewnątrz tak naprawdę była mało zimowa. Tamtego dnia od bladego świtu natura zapewniła nam bardzo trudne warunki w postaci solidnego deszczu ze śniegiem. W połączeniu z temperaturą oscylującą w okolicy zera dawało to idealne podłoże do tego, by wybrać się na teren zamknięty, który daje możliwość bezpiecznego poznawania samego siebie jako kierowcy. W zwartym szyku, pomimo trudnych warunków na drogach, dotarliśmy na miejsce i pośród rozległego betonowego królestwa  z pomocą pachołków rozstawiliśmy tor. Dzięki wiedzy doświadczonych kolegów udało się wytypować te elementy toru, które wymagają większej uwagi i te, które są nieco bardziej dynamiczne i pozwalają na szczyptę beztroski. Następnie bez zbędnych ceregieli podjęliśmy decyzję, że każdemu będą przysługiwać dwa przejazdy treningowe (bez pomiaru czasu jako punkt odniesienia) i trzy do czterech pomiarowych. Niech zatem rozpoczną się igrzyska!

Ja nie pojadę szybciej?!

Dwa przejazdy treningowe poświęciłem na to, aby poznać newralgiczne dla mnie elementy ułożonego toru. Pomimo tego, że całość była marznącą kałużą to już od pierwszego przejazdu starałem się wysunąć jak najdalej punkty hamowania i prowokować coraz to głębsze poślizgi. Podczas drugiego przejazdu, jak na moje możliwości, jechałem bardzo agresywnie. Poczułem, że być może nie jest to wszystko takie trudne jak wcześniej mi się wydawało. Odniosłem mylne wrażenie, że właściwie to niewiele może mnie dziś zdziwić, bo przecież udało mi się wyjść z kilku szalonych poślizgów, które wynikały z tego iż z premedytacją wchodziłem za szybko w kolejne zakręty. Jak zadowolony z siebie debil, cieszyłem michę niczym Handlarz Mirek na widok nowego klienta. Gdy tylko zjechałem w zaimprowizowaną „aleję serwisową ” (mam na myśli tę sekcję w której można spokojnie ostudzić samochód) to, aby nie stracić wigoru gotów byłem startować od razu do pomiaru. Zaginiona gdzieś pod fotelem pasażera resztka rozsądku podpowiedziała mi jednak, że powinienem dać nieco odpocząć hydraulice i zrobić krótką przerwę. Zupełnie nieświadomy, że za chwilę przeżyję coś co nie każdy ma szansę przeżyć bez większych strat.

To pożałowałem

Historia właściwa:

Pewny swego podjechałem więc na ustalone miejsce startu i włączyłem ulubioną muzykę. Na wpół roztopione płatki śniegu rozbijały się o przednią szybę, zupełnie nieświadome pracujących cyklicznie wycieraczek. Skinieniem głowy dałem znać osobie odpowiedzialnej za pomiar czasu, że jestem gotów. Ulubiony utwór wypełniał wnętrze samochodu potęgując wrażenie odrealnienia tego co jest zaledwie na zewnątrz. „To jest moja chwila…” – pomyślałem i ułożyłem dłonie na kierownicy. Następnie podniosłem obroty na odpowiedni poziom rozpoczynając procedurę startową. Człowiek w czarnej deszczowej kurtce zaczął odliczać start umieszczając dłoń na wysokości mojego wzroku. Widziałem tylko tę dłoń. Nic innego w tym momencie, że nie zaprzątało mojej głowy. Odliczanie zakończyło się szybko, choć sprawiało wrażenie jakby nie miało końca. Ruszyłem gwałtownie w stronę pierwszego zakrętu. Rozwścieczony lew zaklęty pod postacią sześciu cylindrów w rzędzie wyruszył na łowy i dał temu upust w postaci ryku wydobywającego się z rury wydechowej. Z powodzeniem rzuciłem się w pierwszy zakręt i czując lekki uślizg tylnych kół skierowałem samochód w stronę łuku na szczycie którego była ustawiona była bramka z pachołków. Zredukowałem bieg z charakterystycznych warknięciem i wcisnąłem gaz do oporu. Slalom skłądający się z czterech oddalonych od siebie pachołków wyrósł mi przed maską jak alfons przy prostytutce, gdy klient ma wątpliwości co do wykonanej usługi. Pokonałem slalom zarzucając tyłem raz na lewo, raz na prawo będąc świadomy straconego na tych uślizgach czasu. Zawróciłem wściekły i wpatrując się w skupieniu w obraz przed przednią szybą ponownie rozpędziłem moje „trzy dwa osiem i” starając się wykorzystać maksymalnie granicę momentu obrotowego, aby w ułamku sekundy zapiąć kolejny bieg. Nie odpuszczając gazu, niczym morderca wpatrujący się w swoją ofiarę zależało mi tylko na tym, aby rozpędzić się jak najszybciej i w miarę możliwości choć zmniejszyć stratę, której świadomy byłem na slalomie. Starając się lekim uślizgiem pokonać wyrastającą spod ziemi pachołkową bramkę coś szarpnęło samochodem, a ja kątem oka dostrzegłem jak wskazówka obrotomierza w mgnieniu oka opadła osiągając zero. Na moje nieszczęście gdy znajdowałem się w poślizgu, najpradopodobniej na skutek jakiś dziwnych zdarzeń spowodowanych nierównością na pasie, zgasł silnik.  Utraciłem zatem napęd i możliwość zmierzenia się z pogłębionym przez to poślizgiem. Świat zawirował, a ja przy pierwszym obrocie wypatrywałem końca asfaltu. W takich warunkach wypadnięcie poza betonową część skończyłoby się dachowaniem. Biorąc pod uwagę, że prędkość jaką zarejestrowałem przed całym zdarzeniem była zbliżona do ograniczenia autostradowego to pomimo tego, że obróciłem się tylko dwa i pół raza wydało mi się to prawdziwą wiecznośćią. Kołowanie ciągnęło sięw nieskończoność, a ja przy drugim obrocie doznałem wrażenia jakby świat się zatrzymał. Mogłem tylko rozsiąść się w fotelu i czekać na rozwój wydarzeń, a okruchy rzeczywistości spływały wokół. W końcu samochód zatrzymał się wreszcie w granicach betonowego podłoża, a ja wziąłem głęboki oddech. „Naprawdę?!” – zapytałem wściekły sam siebie i przekręciłem stacyjkę w pozycję zero.

Tego dnia zaliczyłem jeszcze trzy przejazdy, ale żaden z nich nie był tak szybki jak szybko zaczął się ten pierwszy.

 

Refleksja przyszła później

W moim przypadku życie nie przeleciało mi przed oczami, chociaż wiem, że gdybym skończył dachując to mógłbym nie mieć okazji opisać tej historii. To co poczułem mając świadomość, że nie mam już wpływu na to co dzieje się z autem i jestem skazany poddać się bezwzględnym prawom fizyki spowodowało dziwne poczucie spowolnienia rzeczywistości. Jakby wszystko co bardzo dynamiczne nagle zaczęło przepływać leniwie przed moimi oczami. I chęć poddania się temu. Bez walki. Wprost nie do opisania. Do dziś trudno jest mi wyjaśnić ciąg przyczyonowo-skutkowy, który spowodował, że silnik po podbiciu na nierówności po prostu zgasł. W tak nietaktownym momencie. Jednak poznałem miejsce w którym usytuowana jest granica moich możliwośći. Dzięki temu poruszając się po drogach jestem w stanie w pewnym przybliżeniu określić jej położenie. Jest to coś, czego nie można się nauczyć na żadnym kursie. To trzeba po prostu przeżyć. Nikt nie nauczy Cię tego, gdzie leży Twoja granica.

Komentarze (0)