Prowadzę już przeszło dziesięć godzin. Kilka minut temu GPS odliczył tysięczny przejechany kilometr. Robi się szaro i jestem zmęczony. Mamy wygodne motocykle, ale tak długie trasy ogólnie dają w kość. Z jadącym obok mnie Pawłem nawet nie muszę się komunikować. To sprawdzony kompan. Wiem, że myśli o tym samym, co ja. Tak się umówiliśmy. Mieliśmy dziś osiągnąć Monachium i zatrzymać się w zajeździe na jego obrzeżach. Cały ten trud po to, by jutro wystrzelić wprost w góry.
Dzięki Bogom i Inżynierom za nawigację online! Za jej sprawą po półgodzinie i następnych kilkudziesięciu kilometrach można odpoczywać w komfortowych warunkach. Przydadzą się przed kolejnymi dniami spędzonymi pod namiotem. Również autostrady staną się wspomnieniem. Od przekroczenia bramy Alp nie zamierzamy ich używać.
Planowaliśmy przejechać włoskie góry meandrując z zachodu na wschód, udało się. Z Austrii do Italii wjechaliśmy przez Timmelsjoch znaną również jako Passo Rombo. Jedną z najbardziej malowniczych tras widokowych. Po austriackiej stronie znajduje się przy niej Top Mountain Motorcycle Museum. Miejsce nazwane przeze mnie najlepszym muzeum motocykli. Za nim już tylko bramka opłat drogowych będąca jednocześnie bramą do motocyklowego raju. Podjazd, zakręt i zapierający dech widok. Potem zjazd, zakręt i kolejna ekspozycja zasługująca na zdjęcie. Odtąd bez przerwy, całymi dniami – przez tydzień.
Od kilku lat te góry są moją największą, motocyklową fascynacją. Są dla mnie radością z jazdy, wzruszającą prezentacją sił natury oraz oddechem. Są w pewnym sensie nabożeństwem motocyklizmu. Zresztą Alpy nazywam od kilku lat kościołem. Bo gdzie jak nie tam, można zatrzymać się przy drodze i zobaczyć dzieło sił wyższych. Nawet, jeżeli tymi siłami jest tylko natura pozwala ona na obcowanie z czymś więcej.
Ruszyliśmy na zachód. Musieliśmy, tam czekała kultowa Passo Stelvio. Najwyższa przejezdna przełęcz Włoch. Droga łącząca miejscowość Stelvio z Bormio wspinająca się na wysokość 2757 m n.p.m. Choć turystycznie oblegana, warta każdego przejechanego kilometra. Nas przywitała nisko wiszącymi chmurami, co dało możliwość przebicia się ponad nie na wysokości około dwóch tysięcy metrów. Fenomenalne uczucie porównywalne do lotu. Dla jednych okazja by oznaczyć „check” na portalu społecznościowym, dla innych radość przeżywana wewnętrznie.
Jedziemy pod górę. Jest jeszcze nisko, ale z każdą setką metrów pokonaną na kołach przybywa wysokości. Krętej drodze, po prawej stronie towarzyszy rwący strumień. Wiją się razem w otoczeniu lasów. Doganiamy dwa motocykle. Jest ich tu pełno, ale te dwa mają inną sylwetkę. Ponadto zostawiają charakterystyczną woń spalin. Pod górę podjeżdżają dwa austriackie Puchy SG250 z Austriackimi rejestracjami. Chwilę jedziemy za nimi. Kiedy robi się miejsce, aby powoli ich wyprzedzić robię to i na moment zrównuję się z tymi dwoma fanami gór i klasyków. Czerwony i czarny motocykl z początku lat sześćdziesiątych na tle iglastych lasów porastających wzniesienia. Żałuję, że nie mogę zrobić im zdjęcia.
Przyspieszam, zbliża się kolejny ostry zakręt, a z nim stromy podjazd. Wracamy do naszego tempa.
Najstarsze maszyny na przełęczach pamiętają czasy sprzed drugiej wojny światowej. Jeszcze na Passo Rombo minęliśmy dwa zaprzęgi Zündapp KS750 i jednego powojennego Simsona AWO. Lubię tam jeździć i podziwiać różnorodność starych motocykli eksploatowanych zgodnie z przeznaczeniem.
Niedługo po pokonaniu Stelvio można odbić na Passo Gavia. Przełącz niższą niecałe dwieście metrów od Stelvio. Ta droga jest zupełnie inna. Jeżeli Stelvio można porównać do rzymskiego Koloseum w szycie sezonu, to Gavia musi być islandzkim interiorem.
Asfalt jest tam spękany, a droga niekiedy tak wąska, że problemy sprawia wyminięcie motocyklem samochodu. Przez wzgląd na mniejszy ruch i pewną dzikość, jak każdy ulegam jej urokowi i jak większość zapamiętuję tę trasę, jako topową na tym wyjeździe.
Odpoczynek zrobiliśmy nad jeziorem. Limone sul Garda to piękna miejscowość nad węższą i górzystą – północną stroną jeziora Garda. W sezonie panuje tam tłok. Skrawek przestrzeni na kempingu z dostępem do plaży wyrwaliśmy cudem. Po skwarnych kilometrach było to najlepsze z możliwych zdarzeń. Świetne miejsce na wieczorną kąpiel w ciepłej toni. W nagrodę dostaliśmy jeszcze spektakl. Dwie burze z piorunami wisiały nad dwoma przeciwległymi brzegami jeziora. Późnym wieczorem, oglądając na niebie błyskawice bijące w szczyty gór zajadaliśmy się mozzarellą z pomidorami i popijaliśmy Prosecco. Nie mogliśmy uwierzyć w taki koniec długiego dnia.
„Prawdziwki”, tak ich nazywam – specyficzni ludzie. Najczęściej latają na trzydziestoletnich Moto Guzzi i BMW. Sami są dwa razy starsi od swych maszyn. Tablice mają włoskie, niemieckie, austriackie i szwajcarskie. Są ubrani w wypłowiałe, tekstylne lub wytarte, skórzane komplety. Składają się w zakręty tak sprawnie jakby byli zaprogramowani i głębiej niż wielu nuworyszy na nowoczesnych superbajkach. Na alpejskich drogach nie ma znaczenia sprzęt. Tu weryfikują się nowicjusze stylizowani przez katalogi akcesoryjne. Na przełęczach, prowadzona wprawną ręką szosowa maszyna z lat 80 objeżdża w agrafkowym zakręcie motocykle supermoto. I co ważne nie robi tego złośliwie. Oni też się uczyli, mają tyle samo pasji, co przed laty i jadą swoim równym tempem. Oni są po prostu o milion pokonanych zakrętów przed innymi.
Później na cel obraliśmy Dolomity. Pogoda nie była już tak łaskawa i krajobraz się zmienił. Za to mogliśmy jechać niemal dotykając najpotężniejszych gór. Tam masz je nad głową, to zupełnie inne twory natury niż na zachodzie.
Przejechaliśmy kilkanaście znanych, Alpejskich przełęczy i niezliczoną ilość górskich dróg. Nakręciliśmy ponad trzy tysiące kilometrów. We Włoszech zrobiliśmy ponad osiemset nie wjeżdżając ani razu na autostradę. Jestem z tego niezmiernie zadowolony. Zresztą ten rodzaj dróg wykorzystaliśmy tylko na dojazd i powrót. Najdłuższy przebieg dzienny przekroczył tysiąc kilometrów, ale najkrótszy, kiedy przyszło kontemplować Passo Gavia wyniósł równe sto. Przez tydzień odczuwaliśmy skrajne temperatury. Nad Gardą przekraczały trzydzieści stopni, by potem spaść do niecałych dziesięciu na kempingu w Dolomitach. Tamtą noc urozmaiciła też burza z gradobiciem.
Passo Sella robiliśmy chwilę przed zmrokiem i zaraz po deszczu. Było wilgotno, a temperatura spadła do dwunastu stopni. Zakręty urozmaicały wyrwy w nawierzchni, leżące szyszki lub krowie łajno, żwir lub po prostu spływająca woda. Już nie można było startować do podjazdu z zamaszystym odkręceniem rollgazu. Raz za razem lekkie uślizgi informowały o relacjach opona – asfalt. Jednak nagrodą za trudności była całkowita samotność. Na tej i następnej przełączy nie spotkaliśmy już żadnego innego pojazdu. Byliśmy ostatnimi gośćmi gór tego dnia. Na kemping wjechaliśmy po zmierzchu.
Mazurek
Zdjęcia: Michał Mazurek
Dawid Karasek napisał:
Ciekawe kto wygra w tym sezonie...
Patryk Bojarski napisał:
Niesamowite zdjęcia!