Zauważyłem taką dość ciekawą rzecz.
Większość młodych kierowców w chwili, w której dostaje w ręce prawo jady wie o samochodach mniej więcej tyle co ja o bieżącej sytuacji w boliwijskim parlamencie. Wynika to między innymi faktu, że do chwili zdania egzaminu, najczęściej prowadzili oni trzy, może cztery samochody (w tym 20-letnią Corollę rodziców i starą, śmierdzącą skarpetami L-kę z zero jedynkowym pedałem hamulca).
Wparowanie wraz z drzwiami do świata prawdziwej motoryzacji z taką wiedzą przypomina więc wybranie się na casting do filmu porno z jedynym doświadczeniem seksualnym polegającym na podpatrzeniu kawałka gołego cycka u starszej koleżanki – gdzieś na szkolnym basenie.
Nie macie zielonego pojęcia co właściwie się tu dzieje.
I dlaczego ten wielki murzyn w szlafroku oblizuje się kiedy podpisujecie swój pierwszy kontrakt.
Żeby jednak nie było – wiem oczywiście, że zawsze znajdzie się ktoś, kto haratał bokiem gdy na twarzy zamiast zarostu miał jeszcze pojedyncze włosy łonowe. To jednak tylko wyjątki potwierdzające ogólną regułę mówiącą, że kiedy zaczynamy jeździć, jesteśmy w tym temacie totalnie zieloni.
Kiedy więc kupujemy swój pierwszy samochód, czujemy się zupełnie jak wtedy, gdy bajerowana tygodniami Sandra w końcu pozwoliła zerwać z siebie te koronkowe majtki.
Chłoniemy wszystko jak gąbka – wciskamy gaz do podłogi, próbujemy zawracać na ręcznym, szukamy w internecie porad jak wyciągnąć dodatkowe konie mechaniczne z naszego ośmiozaworowego, astmatycznego silnika.
Robimy miliony zdjęć, jeździmy po okolicy bez celu i codziennie tankujemy za dwie dychy.
Chcemy nieustannie jeździć dalej, szybciej, głośniej, bardziej widowiskowo, a do tego driftować, strzelać płomieniami z wydechu, wbijać biegi z międzygazem i ściągać uwagę laseczek stojących w kusych kieckach pod klubem w centrum miasta.
I chcemy tego wszystkiego naraz – najlepiej w LPG bo kasa.
Widzicie, zmierzam do tego, że te początki związane z motoryzacją są tak barwne, intrygujące i świeże, że przez większość czasu nic nie jest w stanie ostudzić tego naszego szczeniackiego, łobuzerskiego entuzjazmu. NIC.
Samochód, którym jeździmy może oferować komfort na poziomie tureckiego aresztu śledczego i mieć osiągi schodzącego paznokcia, a my i tak będziemy w nim zakochani.
Możemy co drugi dzień na parkingu pod blokiem wymieniać ukręcone półosie, nie mieć wspomagania, ogrzewania i co chwila odpalać na pych, a i tak będziemy szczęśliwi bo cholera jasna – to przecież nasz własny wóz.
Nasz własny wóz!
Co prawda są też młodzi kierowcy, którzy mogli liczyć na starcie na wsparcie rodziców czy też innego wujka z ameryki, przez co omija ich przyjemność obcowania z rozładowanymi akumulatorami, brakiem zbieżności i kupowaniem oleju na promocji w pobliskim supermarkecie. Z jednej strony to fajne móc na dzień dobry wkomponować się w pachnące nowością BMW serii 1, czy innego Focusa ale z drugiej, w ten sposób ucieka gdzieś sporo naprawdę fajnej, motoryzacyjnej szkoły życia (o tym jednak innym razem bo to temat na osobną książkę).
Wracając jednak do tych „trudnych” początków – chodzi mi o to, że na starcie mamy bardzo niewiele jakichkolwiek punktów odniesienia. Nie wiemy jak w praktyce prowadzą się samochody o różnej mocy, różnych rodzajach napędu czy różnej masie. Nie mieliśmy jeszcze okazji porównać czym w praktyce stare BMW różni się od nowej Mazdy. Nie wybieraliśmy się jeszcze na drugi koniec kraju, nie musieliśmy rwać włosów z głowy na widok rachunku za remont automatycznej skrzyni biegów, nie wpadliśmy jeszcze do rowu bo RWD, nie próbowaliśmy wyspać się na fotelu kierowcy w Fiacie Seicento i tak dalej.
Nie macaliśmy skórzanej kierownicy, nie musieliśmy tygodniami szukać jakiejś cholernie trudnej do dostania części i nie używaliśmy zintegrowanego zestawu głośnomówiącego, bo w żadnym z naszych dotychczasowych samochodów takich cudów nie było.
W efekcie nie wiedzieliśmy co jest dobre, złe, ważne, nieistotne czy też może cholernie wygodne – wszystko to było dopiero przed nami.
Później jednak, z każdym dniem nabieraliśmy doświadczenia. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, naprawialiśmy coraz to nowe rzeczy, płaciliśmy za części… Wsiadaliśmy do samochodów naszych znajomych, oglądaliśmy w telewizji programy motoryzacyjne, czytaliśmy magazyny, oglądaliśmy ciekawe auta na osiedlowych parkingach i tak dalej. Z każdym kolejnym dniem wiedzieliśmy i pragnęliśmy coraz to więcej i więcej – aż w końcu dotarliśmy do punktu w życiu, w którym trzeba było odpowiedzieć sobie na jedno zajebiście ważne pytanie.
Co w tym wszystkim tak naprawdę mnie cieszy?
Bo widzicie, prawda jest taka, że kiedy ma się te 30 lat, mieszkanie na kredyt i dwójkę małych dzieci, leżenie na chodniku i wymienianie ukręcających się na potęgę półosi zaczyna nagle tracić cały swój dotychczasowy urok. Problemem staje się brak tylnej kanapy, niskie zawieszenie, czy spalanie typowe dla tira z naczepą, a nie dwudrzwiowego coupe.
Z tym jest trochę jak z nocowaniem pod namiotem – za młodu nie robi Wam absolutnie żadnej różnicy gdzie i w jakich warunkach przyjdzie wam spać. Możecie kimać nawet pod obrzyganym chwilę wcześniej krzakiem, przykryci reklamówką po browarach (bo zapomnieliście rozstawić namiot zanim otwarliście pierwszy z nich). Kiedy jednak jesteście starsi to sytuacja mocno się zmienia. Owszem, fajnie jest kimnąć się od czasu do czasu w lesie gdzieś poza miastem, ale macie świadomość, że jeśli będziecie musieli robić to codziennie to po kilku dniach zwyczajnie trafi was szlag.
Bardzo szybko zatęsknicie za gorącym prysznicem, kawą i własnym łóżkiem.
Tak samo jest ze starymi, przebudowanymi samochodami – w pewnym momencie życia na wszystko zaczyna brakować czasu, miejsca, pieniędzy i chęci. To co do tej pory przychodziło wam z łatwością, nagle staje się praktycznie awykonalne. To, co dotąd nie stanowiło dla was problemu, z każdym kolejnym dniem coraz bardziej uwiera was w plecy. To jest właśnie ten moment, kiedy człowiek musi zatrzymać się na chwilę, pomyśleć i udzielić sobie paru szczerych odpowiedzi.
Większość osób dokona mądrego wyboru.
Zrobi wyprzedaż części, dołoży trochę kasy i kupi w końcu coś, co nie wymaga połowy piwnicy zawalonej różnego rodzaju gratami, nie hałasuje jak startujące F16 i nie ma zawieszenia zapewniającego taki sam komfort co przyjęcie ciosu z deską w twarz. Kupi coś komfortowego, z dużym bagażnikiem, małym przebiegiem i relingami dachowymi – i tak skończy się ta barwna, kilkuletnia przygoda pełna ryczących wydechów, nadsterownych poślizgów i przepierdzielonych na wyczynowe części pieniędzy.
Witaj, o dorosły, przewidywalny i nudny świecie – oto nadchodzę.
Czy to źle? Moim zdaniem nie. Źle byłoby wtedy gdyby to, co było dotąd dającą masę radości pasją, zamiast rozwijać i zapewniać komuś masę inspiracji, z każdym kolejnym dniem przynosiło mu wyłącznie udrękę, irytację, myśli samobójcze i narastające wkurwienie. Bycie ważącym 95 kilo beztroskim dzieckiem ma swoją cenę i nie każdy jest gotów ją płacić – i to jest normalne. Nie każdy ma w sobie dość determinacji i akceptacji dla auto-sadomasochizmu, żeby wciąż bawić się w takie rzeczy, gdy życie wymaga wciąż więcej i więcej.
Kiedy więc spotkacie na ulicy „dorosłego” gościa wysiadającego z jakiegoś starego, posranego auta, przybijcie z nim piątkę.
Niech wie, że doceniamy jego starania, bo co jak co, ale gdyby tylko gość był trochę mądrzejszy, nasze ulice byłyby znacznie bardziej szare i ponure.
Dawid Karasek napisał:
Ciekawe kto wygra w tym sezonie...
Patryk Bojarski napisał:
Niesamowite zdjęcia!