Jak pewnie wiecie nie przepadam zbytnio za współczesnymi samochodami. Mimo usilnych starań i szczerych chęci zwyczajnie nie mogę się do nich przekonać. Żeby jednak nie było – nie chodzi o to, że uważam je za gorsze od staroci, którymi jeżdżę na co dzień. Bo prawda jest taka, że w większości przypadków są od nich zdecydowanie lepsze.
O wiele, wiele lepsze.
Szybsze, wygodniejsze, bezpieczniejsze, oszczędniejsze, lepiej wyposażone i tak dalej. Problemem jest jednak dla mnie to, że brakuje im bardzo tej nadającej charakteru, nieco nostalgicznej patyny, którą tak lubię. Stylem i fakturą za bardzo przypominają wszystko, co otacza mnie dziś z każdej strony – telefony, zmywarki, kina domowe, meble… Samochody traktuję jako coś wyjątkowego, a we współczesnych modelach bardzo brakuje im cech, które by tę wyjątkowość zapewniły. Brakuje im dystansu.
Brakuje im czasu.
Bo widzicie, chodzi o to, że ja naprawdę słabo odnajduję się we współczesnym świecie. Czuję się tu trochę jak przygruby, niespecjalnie rozgarnięty mamut, który ostatnie kilka tysięcy lat spędził w bryle lodu, a teraz z powodu przekrętów Volkswagena i e-papierosów odtajał i swoim małym rozumkiem próbuje jakoś ogarnąć to wszystko co wydarzyło się od chwili kiedy jak gdyby nigdy nic skubał sobie zieloną trawkę.
Patrzę więc tymi moimi mamucimi oczami na otaczające mnie reklamy z celebrytami, fidżet spinery, przyciasne spodnie i teledyski o lamach mieszkających w salonie i zastanawiam się co tu się u licha dzieje.
Kiedy to ludzkość swoją uwagę z tematu eksploracji kosmosu przeniosła na teledyski z Niki Mintaj ?
Jak?
I przede wszystkim – dlaczego?
To chyba właśnie dlatego nie przemawiają do mnie współczesne modele – ja po prostu tęsknię za 8 bitową ścieżką dźwiękową, oranżadą po 15 groszy za butelkę i piosenkami grupy Spice Girls. Tęsknię za osiedlowym trzepakiem, wjeżdżaniem w różne rzeczy na rowerze i wrzucaniem żab do namiotu nocujących w pobliskim ogródku dziewczyn.
W efekcie chcę nie tyle normalnego samochodu, co raczej wehikułu czasu, który zabierze mnie te dwadzieścia lat wstecz – a to są w stanie zaoferować mi tylko samochody, które również pamiętają czasy gdy za regulację temperatury we wnętrzu nie odpowiadał komputer, tylko dwa analogowe suwaki.
Bo auta wyposażone w suwaki to właśnie wyposażone w kółka i welurowe dywaniki odpowiedniki napoju Tang, kreskówek z Yatta Manem i Lotusa III na Amidze 500. Żeby nie było – takie podejście ma jednak również swoje wady. Przede wszystkim mimo całej mojej sympatii do tego co już było (i nie wróci więcej) mam pełną świadomość, że nowe auta są znacznie bezpieczniejsze. Nie, żebym za kierownicą 30 letniego e30 czuł się niekomfortowo, ale nie mogę jednak ignorować faktu, że w porównaniu do takiej, dajmy na to Toyoty Yaris, rocznik 2017 jest ono równie bezpieczne co wyjście na koncert w Berlinie.
Prawda jest taka, że jeśli podobnie jak ja jeździcie samochodem wyprodukowanym w czasach, kiedy szyby otwierało się korbką to lepiej żebyście nie próbowali wjeżdżać nim w nic twardszego od walającej się po osiedlowej ulicy jednorazówki z biedronki.
W przeciwnym wypadku odziany w odblaskowe spodnie pan strażak będzie musiał pospiesznie zjechać po rurze, zrobić łi-łu-łi-łu, a potem z pomocą wielkiej szlifierki i hydraulicznego rozpieraka wyjąć wasz tyłek z miejsca, w które jak podpowiadałby zdrowy rozsądek, nie miał on prawa się zmieścić.
I teraz co jest w tym wszystkim najciekawsze – wiele osób patrząc się na te wszystkie nowoczesne sedany zbudowane z poddanych recyklingowi pojemników na drugie śniadanie, odnosi wrażenie, że znacznie bezpieczniej byłoby jeździć takim dajmy na to starym, dobrym Volvo 242.
Albo BMW serii siedem, rocznik 1982.
Żywe jest przeświadczenie, że skoro w stłuczce Poloneza z nowym Fordem Ka, ten pierwszy wyszedł z niej z pękniętą listwą zderzaka, a Ka nadaje się już wyłącznie na złom, to oznacza, że Polonez jest na wskroś bezpieczniejszy.
Ludzie myślą, że skoro takie starocie ważą pięć ton, są zrobione z ciosanego granitu, a fotel kierowcy znajduje się dobre cztery kilometry od przedniego zderzaka, to jeśli wjedzie w drzewo takim czołgiem, zanim dotrze do nich cały ten kontrolowany zgniot, o którym tyle się mówi, zdążą oni spokojnie odpiąć pas, wysiąść i jeszcze zadzwonić do pobliskiego warsztatu, żeby umówić się od razu na naprawę tego „delikatnie wgniecionego zderzaka”.
Co więcej – wielu świeżo upieczonych kierowców uważa, że w razie wypadku tak naprawdę wystarczy zaprzeć się rękami o kierownicę żeby po wjechaniu w drzewo z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę wyjść z tego bez szwanku.
Bo przecież pięćdziesiąt kilometrów na godzinę to za mało, żeby w ogóle mieć wypadek.
Przy pięćdziesięciu to można mieć co najwyżej niegroźną stłuczkę na parkingu.
To przekonanie sprawia, że bez większych obaw zapierdalają oni po wiejskich drogach z prędkością pikującego myśliwca prowadząc dudniącego basem, skorodowanego Fiata Seicento z wypadającym ze zderzaka, zardzewiałym korkiem LPG.
Bez pasów.
Kiedyś przeżyłem stosunkowo niegroźne dachowanie maluchem i choć na zegarze było ledwie czterdzieści pięć kilometrów na godzinę, to czułem się jakby ktoś wrzucił mnie do pralki, a potem włączył wirowanie.
I zepchnął tę pralkę z kamieniołomu.
Z całego wypadku najlepiej pamiętam moment, w którym moja twarz wprasowała się w szczelinę między wajchą ręcznego, a fotelem pasażera, podczas gdy całe ciało, niewiele sobie z tego robiąc powędrowało na tylną kanapę. Niewiele brakło, a niechcący zostałbym naprawdę zajebistym joginem.
Co więcej – jedna rolka więcej i dziś potrafiłbym sam sobie zrobić loda.
Wracając do głównego wątku – wydaje mi się, że niski poziom bezpieczeństwa to chyba największa wada starszych aut. Nie komfort, spalanie czy korozja. To bardziej wyzwania niż problemy. Chodzi o to, że mamy realny wpływ na sprawy takie jak poziom cholesterolu, czy świadome unikanie wchodzenia bez zabezpieczenia na różne wysokie rzeczy, jednak nie mamy praktycznie żadnego wpływu na to, czy danego dnia na skrzyżowaniu wjedzie w nas rozpędzony Fiat Ducato. To niezależne od nas, bo nawet jeśli będziemy jeździli jak najbezpieczniejszy kierowca na świecie, to zawsze możemy trafić na kogoś, kto będzie jeździł jak największy idiota.
Jak choćby koleś z czarnego Audi, który w ubiegłym tygodniu bardzo chciał ścigać się ze mną na drodze biegnącej przez pełne ludzi osiedle.
Widzicie, pod względem bezpieczeństwa nowsze konstrukcje biją nasze kochane klasyki na łeb – i niestety ale nie jesteśmy w stanie nic z tym zrobić. Można mieć idealną blacharkę, wersję z poduszką powietrzną, a nawet wstawić do auta skręcaną klatkę ale i tak nie zmieni to faktu, że cała konstrukcja była projektowana w czasie, gdy nikt nie przejmował się faktem, że w razie wypadku kluczyki w stacyjce będą miażdżyły ludziom kolana.
Albo, że słupki dachowe są zdecydowanie zbyt cienkie, żeby wytrzymać ciężar auta w razie dachowania.
Czy da się temu jakoś zaradzić? Nie.
Czy da się zmniejszyć jakoś ryzyko – owszem.
Przede wszystkim starszym autem nie powinno się jeździć jak skończony debil – od tego chyba bym zaczął, bo to daje nam największe szanse na uniknięcie dzwona. Warto też utrzymywać takie auto w dobrym stanie technicznym – dbać o blacharkę, zawczasu wymienić zużywające się tuleje zawieszenia i tak dalej.
Można też takie auto naprawdę porządnie stuningować.
Wiecie – skręcić gwint, założyć cambery i zrobić mocne kąty, a potem naciągnąć opony 165 na 10 calowe felgi. Wtedy z powodu stanu naszych dróg i wszechobecnych kolein będziecie musieli jeździć tak wolno, że po prostu nie będziecie mieli szans na wjechanie w cokolwiek…
Dawid Karasek napisał:
Ciekawe kto wygra w tym sezonie...
Patryk Bojarski napisał:
Niesamowite zdjęcia!