Na wstępie muszę przyznać, że byłem kiedyś naprawdę beznadziejnym kierowcą.
Oczywiście nie myślcie sobie, że teraz prowadzenie samochodu wychodzi mi zdecydowanie lepiej – prawda jest taka, że i dziś zdarza mi się przestrzelić proste dohamowanie, albo wkomponować się z grubej rury w bandę, którą w założeniu miałem musnąć tylko subtelnie narożnikiem tylnego zderzaka.
Niczym rasowy Fin.
Tommio Prentkinnen.
Co więcej, podczas track day-u na torze Poznań wypadałem z zakrętów z taką pasją, że do równania terenu wokół toru nie potrzebują już glebogryzarki.
Po postu dzwonią, żebym wpadł trochę pojeździć.
Z resztą, w bardziej „normalnym” świecie, przepełnionym progami zwalniającymi, wyjazdami z podporządkowanej i parkowaniem prostopadłym również nie błyszczę. Ostatnio dla przykładu wyjeżdżając z garażu trzy razy zgasiłem silnik w już nie bordowej.
A niedługo później przyharatałem rantem w krawężnik pod budką z kebabem niczym rasowa Grażyna z seledynowego Yarisa.
Widzicie, mam podejrzenie, że z chwilą kiedy skończyłem trzydziestkę zaczęła się u mnie rozwijać demencja starcza. Poważnie – obawiam się, że lada dzień włosy z mojej głowy przeniosą się do uszu i nosa, a ja skurczę się do metra sześćdziesięciu i zacznę przebijać piłki do nogi, które dzieciaki z ulicy wykopią mi przypadkiem do ogródka.
Do czego jednak zmierzam – chodzi o to, że kiedy zaczynałem karierę jako młody kierowca wydawało mi się, że po kilku miesiącach piłowania obrotomierza pod czerwone pole osiągnąłem poziom umiejętności umożliwiający mi walkę jak równy z równym z całą ówczesną czołówką cyklu WRC.
Serio – byłem tak nakręcony faktem, że potrafię wpaść w jakiś zakręt tyłem naprzód i nie opuścić go w kuli płonącego, poskręcanego metalu i tworzywa ABS, że czekałem tylko, aż z propozycją współpracy zadzwoni do mnie sam David Richards.
„Ratuj Prentkinnen bo Solberg jeździ jak cipka” – tak miał wtedy do mnie powiedzieć.
To niezwykle naiwne przekonanie wynikało przede wszystkim z tego, że do tamtego momentu za kierownicą nie przytrafiła mi się żadna poważniejsza przygoda. Kontrolowane poślizgi wychodziły mi lepiej niż większości kumpli, nawrotki na ręcznym miałem opanowane tak, że mógłbym robić je z zamkniętymi oczami, a przelatując swoim maluchem z prędkością pocisku ziemia-powietrze przez podmiejskie wsie zwyczajnie ziewałem ze znudzenia.
I bóg jeden raczy wiedzieć jak to wszystko by się dla mnie skończyło gdybym pewnej zimowej nocy nie wypierdzielił z drogi tak, że kawałków poszerzeń i części szukałem po okolicy jeszcze przed dwa kolejne dni.
Widzicie, było to o tyle przełomowe, że w tamtej chwili, pierwszy raz w życiu nie miałem zielonego pojęcia co właściwie mam robić.
Zgłupiałem.
Zamarłem.
I prawie skasztaniłem się w spodnie.
Najpierw spaprałem hamowanie w lewym szybkim łuku przez co na znajdującym się tuż za nim spadaniu tył zaczął lekko uciekać do zewnętrznej. Jednak krecik zapukał w taborecik z grubej rury dopiero dwie sekundy później, kiedy to pikując bokiem w kierunku ciasnej, lewej nawrotki spróbowałem wytracić prędkość za pomocą płynnej redukcji połączonej z hamowaniem.
Widzicie, zwykle jest tak, że kiedy hamujecie awaryjnie, zaczyna się robić głośno.
Opony zaczynają piszczeć, ABS terkocze jak karabin, a tarcze hamulcowe dudnią niczym klasyki od Westbama.
Wszystko jest wtedy w jak najlepszym porządku bo oznacza to po prostu, że zgodnie z założeniami zaczynacie wytracać prędkość. Kiedy jednak po wciśnięciu hamulca obroty silnika nagle spadają, a Wam zamiast terkotania i dudnienia towarzyszy wyłącznie złowrogi szum – macie przesrane.
P-R-Z-E-S-R-A-N-E.
Pod warstwą świeżego, zbitego śniegu znajdował się wtedy gładki jak szło lód. Wpadłem na niego z dużą prędkością, lekkim bokiem zbliżając się do dość ciasnego, lewego nawrotu. Nawrotu, do którego powinienem był hamować już dobre trzydzieści metrów temu.
I kompletnie nie wiedziałem co robić.
Zacisnąłem tylko zęby i zaparłem się z całych sił o pedały i kierownicę licząc na to, że pomoże mi to lepiej znieść uderzenie w bandę na zewnętrznej (nie pomogło ani trochę gdybyście chcieli wiedzieć).
Rzuciło mną tak, że omal nie pogubiłem kończyn.
Na całe szczęście dość miękka banda porządnie zamortyzowała uderzenie. Skończyło się na rozwalonym boku, urwanym zawieszeniu i dwóch pękniętych szybach – nie zmienia to faktu, że tamten dzwon nauczył mnie o prowadzeniu samochodu więcej niż wszystkie pokonane dotąd kilometry i odbyte szkolenia. Serio.
Nauczył mnie pokory.
Nauczył mnie, że niczego nie można być do końca pewnym, że trzeba myśleć ze sporym wyprzedzeniem i tak zwyczajnie trochę się bać.
I, że warto zapinać pasy – o tak.
Gdybym wtedy tego nie zrobił, wyglądałbym dzisiaj jak Mickey Rourke albo nawet i gorzej.
Jak Maryla Rodowicz czy coś.
Widzicie, jestem zdania, ze taki dzwon na początku przygody z czterema kółkami to naprawdę ogromny dar od losu. Kosztowna i bezcenna zarazem lekcja, która pozwala uniknąć znacznie gorszych akcji w przyszłości. Lekcja, która może nawet uratowała mi życie.
Bo co jak co, ale wydaje mi się, że gdyby nie ona to dziś, zamiast prentkiego, moglibyście przeczytać co najwyżej jakiś średnio porywający nekrolog…
Dawid Karasek napisał:
Ciekawe kto wygra w tym sezonie...
Patryk Bojarski napisał:
Niesamowite zdjęcia!