Po Miami F1 potrzebowała jakiegoś weekendu, który przypomni, że królowa motorsportu oferuje ciekawe wyścigi. GP Monako 2023 miało trudne zadanie z torem, na którym współczesne bolidy ledwo się mieszczą.
Więcej, niż liczyliśmy
Pogoda uratowała show i zapewne na jakiś czas uciszyła dyskusję. Czy słusznie? Cóż, kwalifikacje były genialne i nie potrzebowały deszczu, bo tam nie ma wyprzedzania. Niemniej walka Alonso, Verstappena, Leclerca i… Ocona, zdecydowanie dostarczyła więcej emocji, niż niektóre całe weekendy GP. Fajnie widzieć, że Monako wciąż potrafi, choć trochę, skasować różnice między bolidami. Wtedy do głosu bardziej dochodzą umiejętności kierowców. Oczywiście Monako nie kasuje różnic do zera. W dalszym ciągu dobry występ Ocona był wspierany dobrą formą Alpine na tym torze, co było widoczne w tempie Gasly’ego. Aston także nie jest wolnym autem. Red Bull i Ferrari wiadomo. Zaskakujące, że od pierwszych okrążeń wydawały się działać poprawki Mercedesa. Zmiana koncepcji z zero-podów, na design bliższy Ferrari, to przecież nie przelewki! No i Perez. Sergio, który wpadką w kwalifikacjach zapewne przypieczętował swój sezon. Sezon, w którym naprawdę miał szansę. Sezon, w którym popisał się w Baku, a teraz wielu już o tym nawet nie pamięta. Tym bardziej, że na torze typu Monako liczy się kierowca, a taki błąd w qualach de facto kompletnie rujnuje wyścig.
Wspomniany wyścig to już inna historia. Zapowiadało się… no jak to Monako ostatnich lat. Zapowiadało się, że wielkie, krowiaste bolidy udowodnią, że „Monako jest be”. To nie tor jest be, tylko seria ma problem. Na szczęście mieliśmy dodatkowe atrakcje. Pierwszą był Sainz, który zwrot „popchnijmy go do błędu” wziął bardzo dosłownie, popychając rywala, bodaj Gasly’ego. Mieliśmy też Strolla z Magnussenem, którzy bardzo chcieli się spotkać bliżej na torze. Mieliśmy wreszcie Sargeanta, który na dystansie dwóch okrążeń stał się najczęściej wyprzedzanym zawodnikiem na Monako w XXI wieku. W ogóle chyba jednoosobowo zapewnił więcej wyprzedzań niż przez ostatnie trzy lata na tym torze. Niestety nie został przy tym najlepszą reklamą swojego amerykańskiego talentu.
Oczywiście wszystko można zwalić na zespół, który zbyt długo zostawił go na starym ogumieniu. Tylko że różnica była zbyt duża, jakby Logan w ogóle nie czuł, gdzie jest przyczepność. To trochę inaczej niż w przypadku Leclerca, gdzie właściwie całą winę można przenieść na zespół, który nie poinformował go o zbliżającym się bolidzie na okrążeniu pomiarowym. Jasne – kierowca też musi patrzeć w lusterka, ale na torze takim jak Monako bez informacji od zespołu się nie obejdzie. Jak było z resztą widać.
Ratunek z niebios
Skoro już jesteśmy przy Ferrari, to kiedy tylko Panowie stratedzy dorwali się do mikrofonu, przypomniały się stare dobre czasy… A nie! To nasza codzienność, czyli kiedy pomysły strategiczne Ferrari wyglądają na wymyślane przez przedszkolaka, bawiącego się w losowe klikanie guzikami. Zabawę przedszkolaków przerwał w końcu Perez, niemal domykając swój weekend pełną klamrą, czyli tak jak go zaczął, tak i zmierzał powoli do końca, zaliczając kolejną wpadkę i uszkodzenie skrzydła.
Wtedy, na szczęście dla nas wszystkich i dla całej F1, przyszedł wreszcie DESZCZ. Dzięki temu mieliśmy bardzo interesującą końcówkę, z bolidami tańczącymi po torze. Kierowcami próbującymi na słowo honoru utrzymać się na mokrym torze na slickach, byle dotoczyć się do boksów. Z Perezem robiącym latającego Russella (tym razem wina George’a). Do tego Alonso ryzykujący slicki i mimo tego nie tracący pozycji. Ferrari robiące standardowe Ferrari i tracące pozycje na rzecz Mercedesa. Podobał mi się spryt Gasly’ego, który ściął szykanę, ale nie na wprost, co by pewnie skutkowało stratą pozycji, ale po skosie. Dzięki temu przyblokował Sainza. Spryt w najlepszym wydaniu. Może nie było to eleganckie, ale skuteczne, a to w wyścigach najważniejsze.
Dawid Karasek napisał:
Ciekawe kto wygra w tym sezonie...
Patryk Bojarski napisał:
Niesamowite zdjęcia!