Zobacz możliwości portalu TurboRebels

Zobacz sesje zdjęciowe, kalendarz imprez, i wiele więcej.
Zaloguj się, włącz tablicę i wyłącz ten komunikat ;)

NIE TAK ŁATWO JEST KUPIĆ PIERWSZY SAMOCHÓD...

Jeśli zaglądacie na prentkiego w miarę regularnie to zapewne nie umknął Wam fakt, że na podjeździe trzymam już trzy egzemplarze BMW serii trzy. Mam stare i nieco kapryśne e30 316 na wąskiej lampie, mam e36 328i, które wygląda jak napędzany piosenkami grupy Kombii i krwią poległych wrogów jednorazowy grill z biedronki, mam w końcu najmłodszą trójkę w naszej rodzinie, czyli e46 318 Ci.

To to złote, które kupiliśmy Izie, żeby mogła zadawać szyku pod warzywniakiem gdyby ktoś nie kojarzył.

Widzicie, nie da się ukryć, że mam do BMW ewidentną słabość. Słabość i chyba też zaufanie – bo jakby na to nie patrzeć nawet ktoś tak niepełnosprytny życiowo jak ja nie wlazłby trzy razy z rzędu w tę samą pułapkę na niedźwiedzie.

Dwa razy owszem – i to w ciemno, ale przy trzecim to już mimo wszystko chwilę bym się przynajmniej zastanowił.

Chyba.

Do czego jednak zmierzam – widzicie, to, że mam dziś na podjeździe trzy beemki jest w dużym stopniu spowodowane faktem, że jako dzieciak zakochałem się bezgranicznie w BMW 323i należącym do mojego taty. Uwielbiałem ten samochód i wiele przepełnionych szczęściem godzin spędziłem bawiąc się w wyścigi na fotelu kierowcy.

W sumie to właśnie za sprawą tego 323i nieuleczalnie zaraziłem się motoryzacją.

Zanim jednak z pełną premedytacją i brakiem świadomości co do konsekwencji wynikających z popełnionych przeze mnie czynów kupiłem sobie pierwsze własne BMW, błądziłem po świecie czterech kółek ślepo podążając za wszystkim tylko nie własnymi przekonaniami.

Polegałem więc na przypadku, rodzicach, opiniach kumpli, magazynach motoryzacyjnych i forach w internecie – i tak bardzo byłem tym wszystkim zdezorientowany, że choć z całego serca pragnąłem mieć BMW, kupiłem w końcu astmatycznego Forda Fiestę.

Od początku jednak.

Widzicie, jestem zdania, że wbrew obiegowej opinii wcale nie mamy większego wpływu na to z jakim samochodem zaczniemy tę naszą radosną i niezwykle kosztowną, motoryzacyjną przygodę. Owszem, istnieje pewna grupa osób, które wiedzą doskonale czym będą jeździć już pięć minut po tym jak w dość spektakularny sposób zjawią się na tym świecie, robiąc niemałe zamieszanie na oddziale porodowym.

To jednak zwykle wyjątki.

Coś jak ludzie, który w wieku 11 lat planują swoje studia, a potem robią wszystko dokładnie wedle przyjętych założeń.

Jak to jednak wygląda w przypadku bardziej popularnych scenariuszy? Cóż, w chwili kiedy dostajemy w łapki prawo jazdy znajdujemy się zwykle w wieku, w którym nasze życiowe oszczędności pozwalają co najwyżej na zakup taniego, ulepionego z puszek z recyklingu i plasteliny roweru.

Ewentualnie dwóch paczek czipsów i używanej gry na xboxa.

A to dlatego, bo mając „naście” lat, całą dostępną kasę wydajemy na doładowania do telefonu, markowe buty i alkohol mający umożliwić nam sprawdzenie jak cycata Sandra z klatki obok wygląda bez majtek.

W efekcie w większości przypadków początkujący kierowcy są spłukani i skazani tym samym na korzystanie z samochodów, które znajdują się już w posiadaniu ich rodziców albo dziadków. Tak więc typowy miłośnik czterech kółek pierwsze doświadczenia za kółkiem zbiera piłując starą Astrę wypełnioną po dach ziomkami, którzy liczą na to, że podrzuci ich on za darmoszkę do pobliskiego skejtparku, gdzie będą mogli nabyć drogą kupna odrobinę marnej jakości marichujany.

Naturalnie nasz młody Vettel zamiast kulać się maminą Astrą z okrutnie brudnymi dywanikami i nie działającym ręcznym, może również podkraść czyściutki i często sporo mocniejszy samochód należący od jego taty.

W tym wypadku istnieje jednak spore ryzyko, że w przeciwieństwie do mamy tata zorientuje się, że w baku brakuje kilkunastu litrów benzyny, a na tylnym siedzeniu oprócz plam po tabasco i soku malinowym znajdują się puste opakowania po durexach i koronkowe stringi w dość abstrakcyjnym dla niego rozmiarze XS.

Idąc jednak dalej – nieliczni „szczęśliwcy” otrzymają w spadku samochód należący dotąd do dziadka, który „i tak planował kupić sobie nowszy” albo, który jest już tak ślepy i zniedołężniały, że będzie lepiej dla wszystkich jeśli za kierownicę swojego poobijanego, czerwonego Fiata Uno więcej już nie wsiądzie.

W takim wypadku jest chyba nawet gorzej niż przy pożyczonej od mamy Astrze, bo tutaj Waszym pierwszym samochodem z automatu stanie się coś, co z pełną świadomością i premedytacją kupił kiedyś Wasz dziadek.

A to tak, jakbyście mieli pójść na imprezę, na której będzie też Sandra i założyć ciuchy, które wybrała dla Was Wasza babcia.

Wcale nie lepiej wygląda też sytuacja, w której na starcie macie odłożony budżet na nowe auto. Jeśli bowiem spory udział w tym budżecie mają środki otrzymane w ramach dofinansowania z programu operacyjnego „rodzice dziecku” to możecie być pewni, że będziecie mogli kupić dosłownie dowolny samochód, pod warunkiem, że będzie to ta srebrna Toyota Yaris, którą ojciec znalazł dla Was „w tym autokomisie od szwagra tego znajomego od Andrzeja co to jeżdżę z nim czasem na ryby”.

Pewniaczek – nówka sztuka synu.

Co więcej – przesrane macie także jeśli budżet na pierwszy samochód jest w 100% Wasz, ale ojciec trzyma w łazience pokaźną kolekcję archiwalnych numerów magazynu Motor.

W tym wypadku jeśli kupicie samochód innej marki niż ta jedyna słuszna i błogosławiona (czyli dziwnym trafem akurat ta, którą jeździ on) to przez najbliższe kilka lat na każdym niedzielnym, rodzinnym obiedzie będziecie represjonowani, wyśmiewani, szykanowani, a w skrajnym wypadku możecie zostać nawet wydziedziczeni.

Przy ojcu ignorancie, który co dwa lata kupuje nową Fabię z salonu nie będzie zresztą łatwiej – bo wtedy kupując jakikolwiek samochód mający więcej niż pięć lat, zostanie on oficjalnie uznany za złom, a Wy dostaniecie zakaz parkowania nim na podjeździe.

Bo jeszcze nie daj boże Fabia zarazi się korozją albo poplamicie olejem kostkę przed bramą.

Widzicie, wiem, że to wszystko jest mocno przekolorowane (w końcu to przecież tylko głupi, prentki felieton) ale faktem jest, że często potrzebujemy czasu żeby przekonać się, że nie zawsze warto polegać na opiniach innych. I akceptować automatycznie coś tylko dlatego, bo życie podsuwa nam to pod nos.

Własny samochód to upragniona wolność, niezależność i masa radości ale z drugiej strony też odpowiedzialność, obowiązki, a często także i solidna próba dla charakteru.

To masa dobrych i złych wspomnień, poznanych ludzi, niezapomnianych momentów, odkrytych miejsc i nowych umiejętności.

To cholernie ważny kawałek Waszego życia.

A o swoim życiu mimo wszystko warto decydować samemu…

Komentarze (0)