Są takie dni, gdy wszystko wydaje się bez sensu. Gdy każdy dzień wydaje się taki sam i nic nie zanosi się na jakiekolwiek zmiany. Mamy wtedy wrażenie, że nasze dotychczasowe życie to tylko seria pomyłek, które doprowadziły nas tu, gdzie jesteśmy. W pracy widzimy tylko stres, znajomi zdają się nie być tak dobrymi i życzliwymi przyjaciółmi jak wcześniej ich widzieliśmy. A wszystko to co napawało nas radością staje się puste i nie smakuje tak samo. Człowiek staje się cichy i niekontaktowy. Małomówny i nieobecny. W tym czasie nawet najbliżsi stają się jakoś dziwnie obcy. Ale finalnie dobrze, że są przy nas. I cóż zrobić? Jak sobie poradzić, gdy na skraju mikro depresji czujemy się bezsilni i osłabieni. Osłabieni w jeden z najgorszych sposobów.
Pomimo tego, że w miarę możliwości mógłbym sobie pozwolić na względnie nowy samochód ( jakieś kilkuletnie VW, czy inną Skodę ) to jednak wolę jeździć samochodem w którym ciągle jest coś do poprawki, coś trzeba zrobić, czy odnowić. Tak niespełna rok temu stałem się posiadaczem odrobinę nierozsądnego BMW E36 328i Coupe. Gdy dziś na nie spojrzę, powoduje uśmiech na twarzy. Nie liczę już tego, że z pewnością koszt napraw, których w niej dokonałem dawno przekroczył pierwotny koszt zakupu. Biorąc to pod uwagę kocham je i nienawidzę zarazem. Nie zliczę sytuacji w których miałem ochotę zepchnąć ją ze skarpy nad wybrzeżem. Zaraz po tym pokonując kilka kolejnych kilometrów zakochiwałem się na nowo. Bo naprawdę kocham tę bawarską cholerę ! Nawet jeśli co chwila odkrywam nowe elementy do poprawy/wymiany/regeneracji. Gdy prowadzę samochód to zwyczajnie chcę czuć, że mam do czynienia z motoryzacją. A nie mieszaniną plastiku, cukierkowych kształtów i wyżyłowanej w ramach modnego ostatnio DownSize’ingu jednostki, która z każdym kolejnym wciśnięciem gazu zdaje się wołać „ZABIJ MNIE, PROSZĘ ” Samochody będące efektem flirtu projektanta z kawą, nieprzespanymi nocami i oddechem sapiącego w obleśny sposób nad jego uchem Księgowego. Naprawdę. Krótko mówiąc w zupełności nie widzę się za kierownicą czegoś co powstało w taki sposób.
Nawiązując do tego co napisałem we wstępie – ja też miewam takie dni. Czasem ciągnące się tygodniami. Jednak odkąd odkryłem to, jak wiele radości i satysfakcji może dawać stary samochód to tylko kwestia czasu jak przypomnę sobie, że jedynym właściwym lekiem na taki stan jest właśnie mój samochód. Choć tak naprawdę bądźmy szczerzy. Nie ma znaczenia marka czy model. Ważne jest, aby było to coś naszego. Samochód w który wkładamy odrobinę serca i traktujemy jak członka rodziny. Ostatnimi czasy, gdy właśnie poczułem, że moje życie w jakiś dziwny sposób zmierza donikąd po prostu zszedłem do hali garażowej i zająłem się autem. I wystarczyło tylko trochę ogarnąć wnętrze, poszukać zaginionej od niepamiętnych czasów wiązki, czy powalczyć z demontażem dolnej osłony zderzaka, która nosi na sobie piętno jazdy na glebie. Mówię całkiem poważnie. Bez znaczenia, czy to coś poważnego, czy tylko drobne pierdoły teoretycznie nie wpływające na nic konkretnego to naprawdę pozwalają odnaleźć wewnętrzny sposób i równowagę. Kolejny raz to zrobiłem. I kolejny raz byłem zaskoczony jak świetna to terapia. Nie mogę powiedzieć, że nagle wszystko stało się bajeczne i kolorowe, ale na pewno jak nie tak złe jak mogło się wydawać jeszcze kilka godzin temu. I jeśli chodzi o to, że według obiektywnego spojrzenia na cały proceder stare samochody to swego rodzaju skarbonki bez dna to jednak wolę tracić pieniądze w taki sposób, niż szlajając się po klubach/pubach czy innych tego typu przybytkach.
Nie wspomnę już o tym, że należę do grupy osób dla których czas zatrzymał się około roku dwutysięcznego któregoś i lata dziewięćdziesiąte były dosłownie „chwilę” temu, a samochód z roku 2005 jest „prawie” nowy. Zwyczajnie jakoś mi te wszystkie lata umknęły. Wynika z tego, że wszystko co jest wytworem najnowszej technologii i postępu jest mi zwyczajnie obce. Myślę, że mógłbym się tutaj zgodzić w dużej mierze z Prentkim, że nie przemawiają do mnie nowe konstrukcje samochodo-podobne nie potrafią mnie do siebie przekonać, ponieważ między innymi nie są tak trwałe jak te produkowane ponad dekadę temu. Abstrahując już od tego, że posiadanie bardziej nowoczesnego samochodu, aby pokazywać go innym jest mi tak obce, że chyba bliższy jest mi język chiński. Jeśli nawet mógłbym kupić nowy samochód, który byłby bliski mojemu wewnętrznemu „ja” to jestem święcie przekonany, że ciągle bym wydawał pieniądze zmieniając go, przerabiając i usprawniając w celu, który byłby nie do końca znany nawet mnie samemu. Taki już jestem. Może to kwestia tego jak zostałem wychowany, czy realiów w jakich się wychowywałem. Gdy byłem jeszcze zupełnym gówniarzem to byłem bombardowany słowami, że trzeba się cieszyć z tego co się ma i jedyną słuszną drogą do polepszenia jest rozbudowa tego co się posiada. No i jak widać trochę racji w tym było bo teraz pomimo tego, że wciąż nie widzę jakiegokolwiek końca w pracach przy moim samochodzie to jest to przecież mój samochód, którego kocham i nienawidzę jednocześnie. Dlaczego więc miałbym go zamienić na coś pozbawionego duszy i własnej barwnej historii ? Po prostu nie i koniec – kropka.
Wpis miał być o tym, dlaczego nie kupię nowego samochodu ( może trochę?), a wyszło coś zupełnie innego. Trochę o tym, że warto znaleźć sobie coś co będzie najlepszym lekiem na troski i zmartwienia. I że warto czasem poświęcić się czemuś pozornie bezcelowemu, a jednak dającemu satysfakcję dzięki której można wyjść z najgorszego dołka. Albo głębszego. Cokolwiek. Życzyłbym każdemu, aby znalazł takie swoje pudełeczko-oazę. W którym można zniknąć i zregenerować siły. I pamiętajcie. Warto posiadać samochód z duszą, który będzie jak stary przyjaciel, któremu nie trzeba się tłumaczyć, usprawiedliwiać, czy racjonalizować to co się robi. On po prostu rozumie bez słów. A co taki nowy mógłby mi powiedzieć?
Dawid Karasek napisał:
Ciekawe kto wygra w tym sezonie...
Patryk Bojarski napisał:
Niesamowite zdjęcia!