Dakar 2018 przez całą trasę udowadniał zawodnikom, że zeszłoroczne zarzuty o utracie jego wyjątkowości jako wyzwania były bezpodstawne. Udowadniał to z resztą bardzo skutecznie do ostatnich metrów rywalizacji, gdzie zmęczone organizmy i maszyny odmawiały posłuszeństwa.
Maraton na dzień dobry, po dniu przerwy, mocno dał w kość całej stawce, motocyklistom szczególnie. Po dwóch dniach samotnej rywalizacji, bez pomocy zespołu, dalej wcale nie mieli mieć lżej. Dziesiąty dzień rywalizacji to w sumie 800 kilometrów do przejechania, z czego niemal 400 OSowych. Tam mieliśmy dwa dramaty dotyczące ścisłej czołówki rajdu. Najpierw kompletnie zgubili się zawodnicy Meo, Price i Benavides, a także Barreda, Brabec oraz Svitko. W pewnej chwili byli ponad 10 kilometrów od właściwej trasy rajdu i naprawdę kompletnie nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują. Cudem się znaleźli, ale niektórych z nich kosztowało to nawet 50 minut straty do zwycięzcy etapu, którym był Matthias Walkner, jednocześnie obejmujący prowadzenie w klasyfikacji generalnej. Wszystko przez stratę Benavidesa i ciężki wypadek wcześniejszego lidera - Van Beverena. Francuski zawodnik w końcówce etapu jechał, jak się wydawało, wyschniętym i równym korytem rzeki. Nagle, przy prędkości grubo przekraczającej 100 km/h stracił panowanie nad motocyklem i potężnie uderzył o podłoże. Z pomocą kibiców próbował jeszcze się podnieść, ale nie ujechał dalej niż 100 metrów, nim musiał się poddać. Potężnie połamany wylądował w szpitalu.
Po raptem dwóch dniach "odpoczynku" od maratonu, wraz z początkiem 11 OSu, zawodnicy wyruszali na kolejny. Choć na trasie nie było już potężnych wydm Peru i Boliwii, to teren wcale nie był łatwiejszy, a być może jeszcze bardziej zdradliwy. Od początku bardzo agresywnie poczynali sobie Panowie, którzy dzień wcześniej po błędzie stracili najprawdopodobniej szanse na zwycięstwo. Meo, Benavides, Brabec, Price i Bort liderowali stawce, prując po bezdrożach, z nadzieją na odrobienie choć części strat. Zakończyło się kolejnym dramatem. Prowadzący na odcinku Barreda Bort musiał się mierzyć z tak dużym bólem nogi, uszkodzonej we wcześniejszej części rajdu, że w końcu zatrzymał się w jednej z miejscowości przy trasie i przyznał, że dalej nie da rady. Etap wygrał Price, przed Benavidesem i Meo, a piąty Walner zdawał sobie sprawę, że z ponad 40 minutami przewagi może jechać zachowawczo i próbować dowieźć zwycięstwo. Jak się później okazało warunki na drodze nie pozwoliły na rozegranie OSu nr 12, a więc drugiej części maratonu i zawodnicy po prostu pojechali na start 13. OSu zgodnie twierdząc, że gdyby maraton został dokończony, mocno przetrzebiło by to stawkę. Przedostatni odcinek rajdu znów był pogonią Panów odrabiających stratę po błędzie nawigacyjnym. Price, Benavides i Meo wygrali odcinek przed czwartym Walknerem, znów pozwalającym sobie na ponad 10 minut straty, tylko po to by dowieźć zwycięstwo na metę. Ricky Brabec, próbujący także odzyskać czas po wcześniejszym błędzie, przekonał się, że sprzęt także zaczyna mieć już dość. Na tym ostatnim "prawdziwym" odcinku Dakaru jego Honda się zapaliła. Po ugaszeniu ognia Ricky przez cztery godziny próbował uruchomić motocykl, aż w końcu musiał się poddać.
Na 14. etapie, ostatnim odcinku Dakaru, nazywanym często OSem przyjaźni, nie doszło już do żadnych dramatów. Na 120 kilometrach rywalizacji na czas czołówka jechała pewnie, znając swoje miejsce. Rajd wygrał Matthias Walkner. W swoim czwartym starcie, po zeszłorocznym drugim miejscu, wykazał się mieszanką tego co wymagane do triumfu w Dakarze - umiejętności, świetnej szybkości, a wreszcie rozsądku i szczęścia. Kto wie, co by się działo, gdyby duża grupa zawodników z czołówki nie zgubiła się na trzy etapy przed końcem imprezy? Cóż, umiejętności nawigacyjne to jeden z głównych składników tego rajdu, a Walkner nie miał z nimi żadnych problemów. Podium dopełnili Kevin Benavides i Toby Price. Nasi zawodnicy także pokazali się z dobrej strony. Debiutujący Maciej Giemza zajął ostatecznie 24. miejsce i na przyszłość jest to świetny prognostyk. Miesce 55. zajął Paweł Stasiaczek, a 57. z kolei Maciej Berdysz.
W kategorii samochodów rywalizacja została naznaczona przez aferę z ósmego odcinka, kiedy to Carlos Sainz miał minąć jednego z quadowców pędząc 150 na godzinę, potrącić go i jeszcze nie udzielić pomocy. Na prowadzącego w rajdzie Hiszpana nałożono 10 minut kary, co było niezrozumiałe dla żadnej ze stron, nawet Peugeot stwierdził, że jeśli coś takiego miało miejsce i ktokolwiek ma na to dowody, to na jakiej podstawie kara wynosi 10 minut, a nie godzinę, czy dyskwalifikację. Na szczęście istnieje coś takiego jak telemetria, która pokazała, że Sainz jechał nie 150, a 50 i zwolnił do 30, a czujniki w samochodzie nie zarejestrowały żadnego uderzenia. Z resztą quadowiec także nie miał żadnych obrażeń. Sytuacja dziwna, ale na szczęście udało się ją rozwiązać.
Odcinek dziesiąty był jazdą na utrzymanie prowadzenia Carlosa, z Cyrilem Despres, który poczekał na niego na trasie, by służyć pomocą w razie jakichkolwiek problemów. Pomoc przydała się nadspodziewanie szybko, kiedy lider złapał kapcia. Nie lepiej powodziło się próbującemu gonić prowadzącego Peugeota Nasserowi w Toyocie. Katarczyk urwał tylny lewy wahacz swojego Hiluxa i postanowił kontynuować jazdę ciągnąc koło za sobą. Kosztowało go to stratę kolejnej pół godziny i spadek na trzecią lokatę. Nasz Kuba Przygoński wciąż był najwyżej klasyfikowanym Mini, kończąc etap na szóstej pozycji. Kolejny OS był utrzymaniem status quo. Wygrał go dzielnie poczynający sobie w rajdzie Bernhard Ten Brinke w Toyocie. Za nim finiszowała cała grupa pojazdów Peugeota: Despres, Sainz, Peterhansel, mieszcząca się w zaledwie minucie. Dopiero za nimi etap ukończyły goniące Toyoty Nassera i Giniela de Villiers. Za dwoma potężnymi zespołami fabrycznymi znów finiszował siódmy Kuba Przygoński, jako najszybszy kierowca Mini, tylko czekający na potknięcie liderów. Kuba także w Dakarze 2018 mocno wykorzystywał zapas szczęścia. Dość powiedzieć, że na jednym z odcinków przy 180 km/h nie miał możliwości złamać się w zakręt pod kątem prostym, który nagle wyrósł przed jego samochodem i załoga spadła z pięciometrowej skarpy, o dziwo niczego poważnie nie uszkadzając.
Na dwunastym odcinku prowadzeniem ciągle zmieniali się Nasser Al-Attiyah i Stephane Peterhansel. Obaj Panowie marzyli o zmniejszeniu straty do Sainza i być może wykorzystaniu potknięcia lidera. Ten jednak jechał bardzo zachowawczo, z Despresem jako serwisem tuż za plecami, pozwalając sobie na stratę nawet 20 minut z godziny przewagi nad resztą stawki. Ostatecznie etap wygrał Nasser, ale kilka urwanych minut to było wciąż o wiele za mało. Katarczyk kontynuował swoją pogoń na trzynastym etapie, ale na ponad 10 minut zatrzymały go złapane kapcie. O dziwo jednak Stephane Peterhansel, wydawało by się nieomylna maszyna do wygrywania Dakarów, przyciśnięty pogonią za Sainzem popełnił kolejny błąd. Po mocnym kontakcie z drzewem w jego Peugeocie wysiadło wspomaganie kierownicy i stracił w ten sposób godzinę do zwycięzcy etapu. Jeszcze większy dramat przeżywał Ten Brinke, którego świetna jazda została zakończona przez nagły wybuch silnika Toyoty. Nie było nawet co naprawiać, Dakar dla niego był już skończony na raptem odcinek przed metą. Wygrał Nasser, odrabiając kolejne 20 minut do spokojnie jadącego Sainza, a także odzyskując drugie miejsce w generalce kosztem Peterhansela. Ostatni etap nie mógł już wiele zmienić, nie na tym poziomie rywalizacji. Po pętli dookoła Cordoby rajd ostatecznie wygrał Carlos Sainz, dokonując tego po raz drugi i najprawdopodobniej ostatni. Hiszpan bowiem coraz śmielej mówi o zakończeniu kariery. Za Carlosem na podium klasyfikacji generalnej Dakaru 2018 uplasowały się dwie Toyoty Nassera i Giniela. Japońska marka była w tym roku zdecydowanie bliżej Peugeota, ale jeszcze minimalnie jej brakowało. Kto wie, czy nie będzie królowała za rok, po odejściu Francuzów. Na piątym miejscu, za czwartym Peterhanselem, finiszował Kuba Przygoński. Kuba wyrównał tym samym drugi najlepszy wynik Hołowczyca, czyli piąte miejsce. To wszystko przy, moim skromnym zdaniem, dużo cięższym rajdzie i lepszej konkurencji. Nie ukrywajmy, że w tym roku Mini nie miało startu do Peugeotów i Toyoty, więc wyprzedzenie ich graniczyło z cudem. Z resztą przed Przygońskim, który dopiero po raz trzeci startował w imprezie za kierownicą samochodu, znalazły się same wielkie nazwiska Dakaru oraz rajdów w ogóle. Dodajmy do tego fakt, że Polak był najwyżej sklasyfikowanym kierowcą Mini i mamy prosty wniosek - to nie załoga, ale sprzęt był ograniczeniem w uzyskaniu lepszego wyniku. Właśnie! Sukces należy się całej załodze, czyli nie tylko Kubie, ale i Tomowi Coulsulowi, który był jego pilotem. Polskie Mini ani razu nie miało dużych problemów z nawigacją, a po kategorii motocykli widać, że przez jedno zgubienie się na trasie można przegrać cały rajd. Cóż... Kuba swoim zeszłorocznym występem zyskał uznanie w zespole X-raid i w tym roku dostał już nie Mini klienckie, ale w najnowszej "fabrycznej" specyfikacji. Skoro tak, to po występie w edycji 2018, X-raid chyba po prostu musi Kubie zbudować szybszy samochód. Oby tak dalej! Warto też dodać, że załoga Toyoty Van Mekrsteijn/Maciej Marton uplasowała się na także świetnej ósmej pozycji w klasyfikacji rajdu.
Dawid Karasek napisał:
Ciekawe kto wygra w tym sezonie...
Patryk Bojarski napisał:
Niesamowite zdjęcia!